
Kumpelsko-policyjna komedia z butelką Advilu i bólem głowy, który nie chce ustąpić.
Wyobraź sobie, że stoisz w pokoju, a ktoś po drugiej stronie drzwi nie przestaje pukać - nigdy. Witamy w świecie Andrew Faulknera, w którym niekończący się ból głowy o niskim stopniu nasilenia jest problemem medycznym, który można rozwiązać jedynie poprzez nawiązanie zaangażowanej relacji ze śliskim cudem, jakim jest Advil. Poprzez bezpośredni adres, spojrzenia z boku, liryczne interludia i głębokie rozważania na temat tego, co to znaczy przezwyciężyć chorobę, gdy życie jest częścią samej choroby, wiersze te obserwują świat mówiącego, który tłoczy się wokół niego, stając się ostrzejszym i bardziej konkretnym, od twardej mądrości świętych na temat cierpienia i lekko roztrzęsionego Caravaggia na temat metafizyki malarstwa, po głębokie znaczenie hot doga i całkowicie nieudaną powtórkę dowcipu Norma Macdonalda. W tym wszystkim Advil wiruje jak niesforne tornado, pstrykając polaroidy i „szukając chmury, która przypomina wiarygodny scenariusz końca życia”.
Pomyśl o tym zbiorze jako o medytacji nad tym, jak radzić sobie z bólem i niepewnością, gdy samo życie jest niepewnym, bolesnym bałaganem. Są to wiersze, które uznają chwiejność gruntu, na którym stoimy. Wiersz otwierający zastanawia się: „Jeśli pozostaniesz z chwiejnością przez jej koniugacje? Kto wie.” Ale nie martw się. Advil zajmuje się sprawą i chce się tego dowiedzieć.